Rozważanie na Niedzielę: O Biskupie Kaczmarku – ponowny Ingres
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
7 kwietnia 1957 roku: KAZANIE BISKUPA KACZMARKA Z INGRESU DO KATEDRY KIELECKIEJ. – wybrane istotne fragmenty.
Ekscelencjo!
Prześwietne Kapituły: Kielecka i Wiślicka,
Drodzy Bracia Kapłani,
Kochani Alumni,
Umiłowani Kielczanie!
„Ileż to razy w latach rozłąki z wami pytałem sam siebie, jaki to okres raczy Bóg najwyższy wybrać na dzień naszego wzajemnego odzyskania się. Zakryta była chwila ta przed wami i przede mną, a dziś gdy dobroć Boża raczyła ją odsłonić kornie chylmy czoła przed szczególnym dniem tej Pasyjnej Niedzieli, otwierającej wrota ku dniom centralnym dla ducha i myśli chrześcijańskiej… Nie ten jednak dzień wybrał Bóg Najwyższy na chwilę powrotu do Ukochanej Owczarni mojej. Lecz łaska Jego, ukazując nam już bliski poranek rezurekcyjny, przypomnieć raczyła raz jeszcze, że droga do zwycięstwa prowadzi przez Krzyż i Pasyjne zmagania. Raduję się z takiej woli Nieba i takiego dla mnie wyboru, gdyż ukochałem Krzyż, z którego płynie życie. Dzięki składam Tobie, Panie…
Stoimy teraz serce przy sercu, duch przy duchu w bliskiej obecności Pana Jezusa utajonego w Najświętszym Sakramencie. Wiemy wszyscy, jakim to jest szczęściem przyjaźń ludzka: „Szczęśliwy człowiek, który znalazł prawdziwego przyjaciela” – mówi Pismo Św. Minione lata potwierdziły faktami naszą przyjaźń.
Jeden tylko Bóg policzyć może, ile przyjaznych modlitw i ofiar złożyli kapłani i wierni diecezji na wszystkich ołtarzach Kieleckiego Kościoła, ile wymodlono się w Seminarium Duchownym, ile po plebaniach i klasztorach, ile po domach prywatnych.
Modlili się starzy i młodzi, wychowawcy i dziatki ukochane. Bardzo sobie cenię tę wieczną pamięć o mnie, dziękując za nią sercem całym. …Ja także o was wszystkich pamiętałem, będąc w domu niewoli. Nie było ani jednego dnia w ciągu tych długich sześciu lat, bym nie polecał Bogu was i dziatki ukochane, które przez te lata rosły… Wymownym również faktem naszej przyjaźni był ten prześliczny obraz naszego spotkania w lutym 1955 roku, kiedy to po opuszczeniu pierwszego więzienia pozwolono mi na chwilę zajrzeć do własnego domu. Nie starczało wtedy serca na objęcie tej wewnętrznej radości, jaka się w duszy rodziła. Jeszcze dziś żywo mam przed oczyma pamięci ten prześliczny obraz naszego spotkania, którym cała Polska była oczarowana.
A jakże wspaniały dowód delikatnej miłości ludzkiej daliście w roku 1952 przy śmierci mojej Matki. Jak jeden zastęp stanęliście wówczas z Jego Ekscelencją i Kapłanami na czele przy trumnie. Tej, która nie doczekała się radości dnia dzisiejszego.
Nie pozwolono mi po raz ostatni ucałować dobrych Jej rąk, lecz wy to uczyniliście dobrowolnym, wzruszającym czynem serc waszych. W nieszczęściu najlepiej rozeznaje się przyjaciół. Wieczną przyjaźń stwierdziłem również pod własnym dachem. Moi domownicy bowiem – choć nie pilnowani przez niczyje oczy – utrzymali pałac biskupi w takim ładzie i schludności, jak gdybym dopiero wczoraj z niego wyszedł. A więc ta przyjaźń nasza żyła. Ustawicznie rozwijała się, ulegając przemianom, podobnie jak żyje i rozwija się istota żywa.
Toteż kiedy mądrość naszych mężów stanu dostrzegła krzywdy i szkody wyrządzone kościołowi i Narodowi, kiedy z przedmieść Ojczyzny wrócił Prymas Polski do Stolicy Kraju, kiedy Księża Biskupi objęli znów rząd dusz na naszych odwiecznych Ziemiach Zachodnich, kiedy Chrystus powrócił do szkół, kiedy prawda odzyskała wolność i mogła przemówić – wtedy gromadnie odwiedziliście mnie w Warszawie, radząc nad moim powrotem do diecezji, dokąd 19 lat temu zostałem posłany przez Stolicę Apostolską. Ciepłe, rozrzewniające i jakże przyjazne były nasze spotkania, rozmowy i modlitwy wspólne w papieskiej kaplicy na Alei Szucha. Nigdy tych chwil nie zapomnę.
Zapewne historia kościoła dojrzy i policzy te liczne delegacje z całej diecezji naszej, te setki tysięcy podpisów tak ofiarnie złożonych u Władz Państwowych z prośbą o mój rychły powrót na stałe do Kielc. Tak żywiołową akcję w obronie Kościoła przez Kapłanów i wiernych da się chyba tylko porównać z wiarą i męstwem pierwszych chrześcijan.
Umiłowani moi! Kielecki Krzyż od stycznia 1951 roku urastał coraz to wyżej, a urastał po to, by nas z kolei ugruntować w przyjaźni i zażyłości z Chrystusem, by nas zaprowadzić na głębię ducha. Boć i po co byłaby potrzebna aż tak długa męka, jeśli nie dlatego, by Bóg mógł nawiązać z nami głębszą przyjaźń, by nasz udział w tajemnicach cierpień i śmierci Chrystusowej objawił niejako nas nam samym? Wiele nam Bóg zaufał i wiele od nas zażądał, by wiele przemienić! Poznaliśmy te głębiny planów Bożych nie przez teorię, ale przez fakty, – nie przez opisy przyjaźni, ale przez wprowadzenie jej – w życie. Nasze urocze miasto i malownicza diecezja przyjęły z rąk Bożych swój ciężki Krzyż, dźwigając Go zwycięsko przez długie lata. Na czele tej krzyżowej drogi kieleckiej szedł nasz Ks. Biskup Sufragan. Był to wysiłek ogromny, niszczący Twoje siły, Ekscelencjo. Za to ofiarne poświęcenie i za te koszmarne kłopoty minionych lat składam Waszej Ekscelencji swoje i wszystkich nas gorące podziękowanie.
A czyż może jakikolwiek język ziemski udzielić mi takich słów, które starczyłyby na to, by opisać męczeńską drogę naszej Kurii Diecezjalnej, Seminarium Duchownego, kleru i wiernych biskupiego grodu i diecezji całej?
Wszak te ponure lata usiłowały złamać serca i myśli wasze. Usiłowały rozedrzeć jedność Kościoła. Zaiste samemu Bogu jeno wiadomo, jaką pokutę oszczerstw i upokorzeń przeszło to stare miasto i ta historyczna diecezja! I choć kurczyły się serca z bólu, bo przecież natura ludzka nie tęskni za cierpieniem, lęka się go, drży na jego widok – podobnie tak drżał w Getsemani Chrystus – „Prawdziwy Człowiek” – to jednak te serca kieleckie nie rozpaczały, ufając, że ta droga wiedzie nieuchronnie ku rozpromienionej radości Zmartwychwstania. Po prostu dziecięco ufaliśmy wszyscy, że nasze modlitwy że nasza przyjaźń z Chrystusem nie mogą się skończyć bolesnym akordem beznadziejnego smutku i zawodu, ale że i my doczekamy się kiedyś radosnego „Alleluja”.
I tak się stało.
To nasze kieleckie „Alleluja” jest dla mnie tym radośniejsze, iż przy ołtarzu katedralnym widzę dziś moich przyjaciół – kapłanów z więziennej celi. Weseli się także serce moje widokiem i tych kolegów spośród ludzi świeckich, którzy razem ze mną tworzyli tak jeszcze niedawno cierpiącą grupę kielecką. Nader boleśnie odczuwałem smutek tych rodzin, których członkowie dostali się po moim aresztowaniu do więzienia. Przepraszam was za te cierpienia w mej i Kościoła sprawie.
Myśl moja biegnie jeszcze dalej. Jeśli bowiem Opatrzność ustanowiła na ziemi kieleckiej tak wysoki Krzyż, jeśli Niedziela Pasyjna staje się symbolem i drogowskazem mojego duszpasterzowania pośród was – to my, Najmilsi, zaprzyjaźnieni z Chrystusem, winniśmy odtąd spoglądać na Krzyż oczyma ducha, oczyma wiary, a nie oczyma ciała.
Co to znaczy patrzeć na krzyż oczyma ciała? To znaczy odciągać Chrystusa od Jego Krzyża lub uznawać Krzyż bez Chrystusa.
Pierwszy pogląd jest tragedią chrześcijaństwa na Zachodzie. Drugi jest nieporozumieniem materializmu.
Uznawanie Chrystusa bez Jego Krzyżowej Ofiary stworzyło w niektórych umysłach z chrześcijaństwa współczesnego jakieś okaleczone pojęcie bezwolnej łagodności i wyrozumiałej na wszystko uprzejmości. Nie uznaje ono widoku skrwawionych rąk Chrystusowych, a chciałoby je widzieć wyłącznie śnieżno – białe, niby lilie. Letnie chrześcijaństwo dni dzisiejszych pragnie spokoju i zacisza, a nie Krzyża. Dąży do niezmąconego spoczynku, a obce mu jest odważne pójście naprzeciw trudnościom – pragnie chrystianizmu bez łez.
A Chrystus bez Krzyża jest chrześcijaństwem bez poświęcenia – jest romantyzmem, sentymentalizmem, czczym przepowiadaniem frazesów i minimalnym oporem przeciw złu. Nie stać go na moralne oburzenie i gniew wobec nieprawości – gniew słuszny, który wznosi w górę bicze i postronki, by przepędzić kupczących ze świątyni Pańskiej. I nie można dziwić się, że na drodze tej fałszywej pseudowielopoglądowości, letniego chrześcijaństwa, identyfikuje ono Chrystusa z Buddą, bo przecież Budda również nie znał Krzyża.
Całkowicie błędnym jest również pojęcie Krzyża bez Chrystusa, bo symbol ów staje się wtedy niczym więcej jak znakiem sprzeczności, jakiegoś zaprzeczenia tezy i kontrtezy. Pusty Krzyż, bez rozpiętego na nim Boga – Człowieka, nie może głosić poświęcenia, bo wezwanie do ofiary jest nieistotne bez miłości Chrystusa – Ofiarnika. Krzyż bezchrystusowy jest martwym przedmiotem, złożonej z poziomej belki życia, przekreślonej pionowym ramieniem śmierci.
Oczy wiary inaczej patrzą na Krzyż. Z religijnego punktu widzenia bowiem ani sentymentalny chrystianizm bez Krzyża, ani materialistyczny Krzyż abnegacji bez Chrystusa nie mają żadnej racji bytu. Spoglądać oczyma wiary na Krzyż – to kochać Mszę św., która uobecnia Kalwarię, to przeżywać Mękę Pańską w czasie Gorzkich Żali, Drogi Krzyżowej, to uciekać od grzechu, kochać umartwienie, to kąpać się często w Sakramencie Pokuty, by stale pozostawać w stanie łaski uświęcającej.
Od wczoraj słyszę od kapłanów radosną wieść, że młodzież kielecka z wiarą spogląda na Krzyż, biorąc tłumnie udział w rekolekcjach wielkopostnych. Taką młodzież kochamy jak własne serce, miłujemy jak własne oczy, gdyż zdrowa moralnie młodzież – to najczystsze złoto Kościoła, to najlepsze dewizy Państwa. Toteż – raduję się rozbudową oraz rozwojem ekonomicznym naszego wojewódzkiego miasta, jeśli winszuję gospodarzom tego grodu i błogosławię osiągnięcia, to nade wszystko pragnę pomagać społeczności kieleckiej przez rozsiew zasad ewangelicznych, przez ukazywanie życia, jakie płynie z Krzyża. Amen.
Pozwoliłem sobie na przepisanie treści wygłoszonego Kazania ordynariusza diecezji, o którym gazeta kielecka „Słowo Ludu” (oraz inne gazety) w końcowych dniach stycznia 1951 roku napisała wiele oszczerczych informacji, pisząc wtedy jako o „byłym ordynariuszu biskupie kieleckim”. O takim człowieku warto i należy pisać prawdę i modlić się za Niego, wspominając (kto jeszcze może) czasy, w których przyszło nam żyć. Bóg zapłać Księdzu Profesorowi Janowi Śledzianowskiemu za całą monografię.
Czesław Robak.